Władysław Tyrański
Co dzisiaj
dzieje się takiego na Węgrzech, że Jarosław Kaczyński pocieszał Polaków podczas
wieczoru wyborczego w październiku ubiegłego roku, iż doczekamy jeszcze chwili,
że kiedyś „Budapeszt wydarzy się w Warszawie”? Od tego pytania zaczęło się
spotkanie w krakowskim Klubie Wtorkowym (wtorek, 31 stycznia 2012) z doktorem
Imre Molnárem, historykiem, kiedyś opozycjonistą węgierskim, a teraz attaché
kulturalnym i radcą politycznym Ambasady Węgierskiej w Warszawie. Molnárowi
towarzyszył Péter Lányi, jego o dwadzieścia lat młodszy rodak, student
polonistyki, od czterech lat mieszkający w Polsce
Okazuje się –
jak zapewnia Molnár – że wbrew temu, co płynie do nas „z telewizora”, zarówno z
telewizji państwowej, nazywanej u nas publiczną, jak i stacji prywatnych, na
Węgrzech nie odradza się faszyzm, nie prześladuje się Bogu ducha winnych ludzi,
nie dokonano zamachu na niepodległość banku centralnego. Na Węgrzech dokonuje
się natomiast wielka przemiana moralna narodu, który szczęśliwym trafem odzyskał
swoje państwo i pragnie uczynić z niego prawdziwie ludzki twór.
Właściwie można
by zupełnie pominąć to, co mówili Molnár i Lányi – wystarczyło patrzeć, z jakim
przejęciem rozprawiają o swojej odradzającej się ojczyźnie. Z jakim zagazowaniem
śpiewają narodową pieśń węgierską przypominającą nasz hymn „Boże coś Polskę…” (dowód
w załączniku – końcówka relacji filmowej). Całkiem podobnie było w 1980 roku w u
nas. Z zapyziałych biur, z obskurnych hal fabrycznych, z zacofanych uczelni i
szkół wychodzili na mównicę brodacze w swetrach, równie sfatygowani zewnętrznie,
ale wewnętrznie kryształowi, i mówili najprostszym językiem o palącej potrzebie
prawdy w państwie, o zniewoleniu narodu, które nie daje im żyć, o zdeptanej
ojczyźnie i moralnym obowiązku jej ratowania, o podstępnie zamordowanych
współbraciach, również przez rodaków, o niewinnych ofiarach komunistycznego
reżimu wołających o pomstę do nieba. Mówili o ubóstwie, w jakim żyją, ale
podniesienie zarobków nie było motywem głównym działania, miało być rezultatem
przemiany, do której wzywali.
Dziś przybywają
do Polaków z Węgier podobni emisariusze moralnej przemiany. Gdy z nas uszło już
powietrze, wygasł Solidarnościowy zapał, ludzi opluskwił zgniły kompromis
zawarty przy okrągłym stole przez niby-naród – Kuronia i Michnika – z ludźmi
niby-honoru – Jaruzelskim i Kiszczakiem – tam zaczyna dziać się to, czego
Polakom tak zazdrościli Węgrzy po Sierpniu 1980 roku. Tak przynajmniej sądzić
można po tym, co i jak mówi o swoim kraju Molnár. Nie ukrywa, że do 1989 roku to
Węgrzy byli mali, a Polacy wielcy. W latach 1980-81 marzyło mu się, że jego
rodacy przestaną zadowalać się „gulaszowym komunizmem”, jaki załatwił im na
Kremlu „ojczulek Kadar”, że zamiast pełnej michy zaczną cenić wolność. Wówczas
widzieli to w Polsce. I on z przyjaciółmi uczyli się polskiego, a nie
angielskiego. Przyjeżdżali do nas podczas „karnawału Solidarności” po Sierpniu
1980, a potem po 13 grudnia 1981, by nas wspierać w podziemnej walce z komuną.
Niemal w każdym miejscu symbolizującym tę walkę, przed każdym ołtarzem ofiar
komunistycznego zniewolenia w Polsce, dosłownie kłuły w oczy
czerwono-biało-zielone wstążeczki (węgierskie barwy narodowe) zdradzające cichą
współobecność naszych bratanków.
Z tego powodu
spiżową postacią dla Węgrów pozostaje do dziś Lech Wałęsa. Jak zapewnia Molnár,
generalnie, jego rodacy nie dostrzegają żadnej rysy na tej pomnikowej dla nich
postaci. Nie przyjmują do wiadomości prawdy o „Bolku”, ani późniejszych matactw
Wałęsy, już gdy został prezydentem, ujawnionych przez Cęckiewicza, Gontarczyka i
Zyzaka. Trzeba to zrozumieć – miłość jest ślepa.
Tego wieczoru
była okazja, żeby przypomnieć też bardziej odległe epizody historyczne
cementujące przysłowiowe już polsko-węgierskie braterstwo. W 1920 roku Węgrzy
oddali nam całą amunicję, jaką posiadała ich armia (70 mln nabojów), czym
wydatnie wspomogli polski Cud nad Wisłą. W sierpniu 1939 roku Węgrzy odmówili
udziału w zajęciu Polski przez hitlerowskie Niemcy, choć byli już sojusznikiem
Hitlera. Zaś po klęsce polskiej kampanii wrześniowej Węgrzy pomagali setkom
Polaków przedostać się do polskich sił zbrojnych na zachodzie.
Ten dług
wdzięczności staraliśmy się spłacić w październiku 1956 roku wspierając
powstańców węgierskich walczących z sowiecką inwazją. Powstało wtedy w Polsce
kilka komitetów pomocy Węgrom – zbierały one dary, pieniądze i krew ratującą
życie najciężej rannym. Komitet taki zawiązali studenci krakowscy, którzy za
dostarczoną Węgrom pomoc otrzymali w podzięce węgierski sztandar powstańczy –
flagę w narodowych barwach węgierskich z dziurą pośrodku pozostałą po wycięciu
godła komunistycznego państwa. Flagę tę przechowywał przez 50 lat ówczesny
student medycyny, a dziś emerytowany lekarz, Jerzy Michalewski z Krakowa.
Twierdzi on, że jest to jedyny na świecie taki eksponat. W 1995 roku Michalewski
pojechał z nim do Budapesztu, gdzie był podejmowany przez prezydenta Węgier
Arpada Göncza. Teraz historyczny sztandar został przez niego wypożyczony do
muzeum w Budapeszcie i tam się obecnie znajduje.
Najnowsza
inicjatywa polsko-węgierska to „Wielki Wyjazd na Węgry” ogłoszony przez Ryszarda
Kapuścińskiego z Krakowa, prezesa klubów Gazety Polskiej. Z inicjatywy
środowiska GP na węgierskie święto narodowe w dniu 15 marca pojadą na Węgry
setki, a być może i tysiące Polaków, by wesprzeć rząd Victora Orbana przeciw
naciskom Unii Europejskiej i instytucji z nią powiązanych. Jak poinformował
Kapuściński jego pomysł spotkał się z ogromnym odzewem. Teraz załatwia środki
transportu, m.in. specjalny pociąg. Wszyscy zainteresowani i chętni mogą pisać
na adres e-mail: solidarnosc z wegrami@gazeta polska.pl (należy pominąć odstępy
między wyrazami i nie uwzględniać polskich liter).
Pytano Malnára o
jeszcze inne formy wsparcia przemian na Węgrzech. I ku zaskoczeniu niektórych
jego odpowiedź była nadzwyczaj prosta: powinniśmy wywierać nacisk na polityków i
media, aby nie przeszkadzać Węgrom w urządzaniu własnego państwa według ich
własnych upodobań. Dobry przykład dał premier Donald Tusk, który powiedział
publicznie, że reakcja Unii Europejskiej na reformy Orbana jest przesadzona, a
nawet histeryczna. W tej sprawie Tusk zachował się akurat jak trzeba.
Widać zatem, jak
wielkie znaczenie ma w przełomowych momentach tzw. opinia publiczna. Węgrzy
odczuli to u siebie. Po 2002 roku zainicjowano tam ruch zakładania klubów
obywatelskich skupiających ludzi przeciwnych komunistycznej recydywie. Z biegiem
czasu powstało ich 10 tysięcy. To jest dzisiaj obywatelski fundament reform
Orbana. Mając takie wsparcie mógł on wnieść do parlamentu ustawę dekomunizacyjną,
która uznaje węgierską partię komunistyczną oraz jej następców prawnych (a także
inne organizacje polityczne utworzone w duchu ideologii komunistycznej) za
organizacje zbrodnicze, obciążone nieprzedawniającą się odpowiedzialnością za
popełnione przestępstwa przeciw narodowi węgierskiemu. Ustawę już weszła w życie
– ogłoszono ją w węgierskim dzienniku ustaw 31 grudnia 2011 roku.
Wypadałoby
zawołać – uczmy się od Węgrów, uczmy się węgierskiego! Ich 10 tysięcy klubów
obywatelskich oznacza relatywnie do liczby ludności Polski jakieś 40 tysięcy u
nas. Widać, że daleko nam jeszcze do naszych bratanków. Czy za nimi nadążymy?
Oby!
Władysław Tyrański
|