Polskie, grudniowe rozrachunki to nie tylko pamięć o śmiertelnych ofiarach stanu
wojennego. Po 13 grudnia 1981 było wiele ofiar innego rodzaju. To ludzie, którym
złamano karierę zawodową, a nawet życie. Ci, którzy nie wytrzymywali szykan
komunistycznej władzy emigrowali. A władza bywała łaskawa – wybrańcom dawała
tzw. bilet w jedną stronę, tj. wyjazd z kraju bez możliwości otrzymania wizy
powrotnej. I ludzie emigrowali, a wokół tych, co zostali, robiło się pusto.
Jeszcze bardziej bolesne było, jeśli ktoś wyjeżdżał nie za granicę, ale do
krajowego psychiatryka – żywe są jeszcze wspomnienia o ludziach „Solidarności”,
którzy po wprowadzeniu stanu wojennego załamali się nerwowo, a potem leczyli się
psychiatrycznie i nigdy nie wrócili już do zdrowia.
Kto odpowie za te ofiary? To pytanie dziś
retoryczne, bo winni skazani zostali przez wolną Polskę na… bezkarność.
Pozostaje sarkazm, który nakazuje podziękować za to wszystko gen. Wojciechowi
Jaruzelskiemu, ojcu stanu wojennego. Tak jak to czyni w imieniu wszystkich przez
niego pokrzywdzonych Bogusław Dąbrowa-Kostka, operator filmowy, reżyser filmów
dokumentalnych i fotografik, który gościł w krakowskim Klubie Wtorkowym (wtorek,
20 grudnia 2011), przedstawiając przedsięwzięcie „Generałowi dziękujemy”. Trzy
lata temu zaplanował on nakręcenie kilku filmów dokumentalnych z wypowiedziami
ludzi, których sfotografował podczas solidarnościowych demonstracji w latach 80.
w Krakowie, a których zidentyfikował i odnalazł po 30 latach.
„Generałowi dziękujemy” – pierwszy film z
zaplanowanej serii powstał w 2008 roku w krakowskim ośrodku telewizyjnym. I
wygląda na to – powiedział Dąbrowa-Kostka – że będzie to film z tej serii
ostatni. Na następne odcinki zbrakło pieniędzy, zaś niedługo potem został on z
krakowskiej telewizji zwolniony. Mimo to udało mu się jeszcze wydać album zdjęć
„Generałowi dziękujemy. Stan wojenny 13 grudnia 1981”, gdzie pomieszczone
zostały fotografie z demonstracji ulicznych z lat 1979-1989 (sponsorzy:
Stowarzyszenie NZS 1980, Fundacja Centrum Dokumentacji Czynu
Niepodległościowego, Powiat Nowotarski).
Zdjęciem zasługującym na nagrodę World Press Photo,
umieszczonym w albumie, jest „Procarz” – fotografia zrobiona przez
Dąbrowę-Kostkę w 1982 lub 1983 roku podczas rozpędzania przez ZOMO antyreżimowej
demonstracji w Nowej Hucie. Przedstawia młodego osobnika ze szczelnie okutaną
twarzą, strzelającego do ZOMO-wców z procy. Widać, że strzelec jest nie jest
amatorem – wolno i precyzyjnie celuje, co dało fotografowi czas na pstryknięcie
zdjęcia. Proca jest dobrze dopasowana do rozpiętości jego ramion, tj. do
długości ręki trzymającej widełki i drugiej ręki napinającej szelki procy, co
niepomiernie zwiększa siłę rażenia pocisku. Głowę procarza chroni czapka o
wojskowym kroju, z nausznikami nałożonymi na uszy (w lecie), a twarz osłania
biała chusta nasunięta na twarz bardzo wysoko, pod sam daszek czapki,
zostawiająca ledwie wąziutką szczelinę na oczy.
Ten siermiężny rynsztunek bojowy, daleki od modnej
dziś kominiarki, dowodzi, że to nie są żarty, bo w przypadku rozpoznania przez
SB, procarz wylądowałby w więzieniu z wieloletnim wyrokiem, a w inny sposób
ucierpiałaby zapewne i jego rodzina. A jednak miał odwagę ze spokojem rzucić
kamieniem w znienawidzony reżim i to w miejscu, które miało być bastionem
socjalizmu, nieopodal pomnika Lenina i kombinatu jego imienia. Co więcej, nie
był sam. To właśnie w Nowej Hucie miejscowi „zadymiarze” toczyli najcięższe boje
lat 80. z ZOMO. Odrzucali lecące na nich granaty z gazem łzawiącym i petardy,
rzucali w ZOMO kamieniami, proca na kamienie, mutry i śruby – to była już wyższa
szkoła walki. I, dodać trzeba, mimo że prymitywna, to całkiem skuteczna, czego
dowodzą niedawne, podobne walki uliczne w Palestynie.
Zdjęcia Dąbrowy-Kostki dowodzą, jak ważne było
takie dokumentowanie codziennego życia w PRL. Bo nie czyniły tego ówczesne
media. Obraz, jaki przedstawiały, był propagandowo zafałszowany. Wystarczy dać
jeden przykład – telewizyjne relacje z pielgrzymek papieskich do Polski. Wielkie
tłumy na mszach papieskich na krakowskich Błoniach nie mieściły się w
telewizyjnym kadrze. Pokazywano wyłącznie ołtarz i najbliższe ołtarzowi rzędy
krzeseł. W takiej mistyfikacji – mówił Dąbrowa-Kostka, operator w krakowskim
ośrodku TVP w na przełomie lat 70. i 80. – brała udział, chcąc nie chcąc, cała
ekipa, począwszy od realizatora, który wydawał dyspozycje kamerzyście, po
techników od dźwięku i oświetlenia. Tego nie robili członkowie Komitetu
Centralnego PZPR, ale ludzie, którym ci powierzyli ster. Dla innych nie było
miejsca w ówczesnych mediach.
Toteż jednym z kluczowych posunięć Jaruzelskiego
było zarządzenie po 13 grudnia 1981 tzw. weryfikacji dziennikarzy, czyli
sprawdzenia ich „ideologicznego oblicza” pod kątem przydatności do realizacji
celów wyznaczonych przez Wojskową Radę Ocalenia Narodowego. Jak ocenia
Dąbrowa-Kostka, weryfikacja miała szczególnie ostry przebieg w radiu i
telewizji, traktowanej jako jednostka zmilitaryzowana. Dotyczyła praktycznie
wszystkich pracowników: operatorów, realizatorów, montażystów, dźwiękowców czy
szefów poszczególnych działów. Według jego przybliżonych danych pracę w radiu i
telewizji w całej Polsce straciło około 800 osób, a uwzględniając redakcje
prasowe – około 10 tys. Niestety – twierdzi Dąbrowa-Kostka – nikt nigdy nie
obliczył, ile osób naprawdę zwolniono w wyniku weryfikacji.
Ta akcja WRON-y ze stycznia 1982 roku była tematem
jego kolejnego filmu. Okazało się szybko, że materiały archiwalne dotyczące
weryfikacji zostały skrzętnie zniszczone w 1989 roku albo znajdują się teraz w
tzw. zbiorze zastrzeżonym IPN, do którego nie mają dostępu zwykli obywatele, w
tym dziennikarze. Jednak, według Dąbrowy-Kostki, wiele cennych materiałów
znajduje się w rękach prywatnych i są one ciągle do wykorzystania. Wystarczyłoby
trochę publicznych pieniędzy, aby te materiały przemówiły do szerszej
publiczności. Na to się jednak nie zanosi, bo po pierwszym odcinku „Generałowi
dziękujemy”, w 2008 roku, TVP zerwała podpisaną już umowę na realizację przez
Dąbrowę-Kostkę następnego filmu. A na początku 2009 roku została zwolniony z
krakowskiego ośrodka TVP.
Szkoda, bo chętnie dorzuciłbym od siebie kilka
kadrów do tego filmu. W 1982 roku sam przechodziłem bowiem weryfikację.
Przewodniczącym kilkuosobowej komisji weryfikującej pracowników Ośrodka Badań
Prasoznawczych w Krakowie, gdzie wtedy pracowałem, i który potraktowano jak
redakcję prasową, był Andrzej S. Nartowski, dziś bardzo medialny
dziennikarz-specjalista od bakowości i finansów, szczególnie zaś od tzw. ładu
korporacyjnego – „corporate governance”, były naczelny redaktor Gazety Bankowej
(2003-2005), od 2006 roku prezes Polskiego Instytutu Dyrektorów w Warszawie,
fundacji założonej przez kilka największych spółek giełdowych, przynależnej do
światowej sieci podobnych placówek. Trudno jednak szukać w jego internetowych
biogramach informacji o ideologicznej selekcji, czyli pozbawianiu pracy ludzi za
ich przekonania, czyli łamaniu jednego z fundamentalnych praw człowieka, co
wykonywał swego czasu z poręki Jaruzelskiego. Nartowski, człowiek niezwykle
kulturalny i europejski, a nawet światowy, pozostał po prostu profesjonalistą w
swoim fachu – zadbał kiedyś o socjalistyczny ład korporacyjny frontu
ideologicznego PZPR i to stało się wstępem do jego błyskotliwej, dzisiejszej
kariery.
To o nim napisano entuzjastycznie na portalu:
„To człowiek instytucja, dla którego drzwi prezesowskich gabinetów zawsze stoją
otworem”. Zapewne. Bo jak pisał w 1983 roku Jerzy Urban – cytowany dzisiaj przez
Dąbrowę-Kostkę – „Dziennikarstwo to jest zawód, w którym pierwszą kwalifikacją
jest dyspozycyjność i posłuszeństwo. Jeśli poza tym ktoś umie pisać, to dobrze,
ale to jest sprawa pomocnicza i dodatkowa”. Władysław Tyrański
|