Media w głównym nurcie i poza nim

Od zwolnienia Piotra Legutki, redaktora naczelnego krakowskiego Dziennika Polskiego, oraz zwolnienia wicenaczelnego Marcina Barana rozpoczął swoje rządy nowy właściciel Wydawnictwa Jagiellonia SA wydającego DP, po wykupieniu przez niemiecką Grupę Wydawniczą Polskapresse stu procent udziałów w tymże wydawnictwie. Czy jest to objaw tępienia prawicy w polskich mediach przez niemieckiego właściciela? – trudno powiedzieć. Zastanawiali się nad tym w krakowskim Klubie Wtorkowym (we wtorek 8 listopada 2011) trzej dziennikarze DP: dwaj wymienieni wyżej, wyrzuceni prze nowego wydawcę Dziennika Polskiego, oraz Dobrosław Rozdziewicz, były szef działu opinii DP, który zwolnił się sam na znak solidarności ze zwolnionymi kolegami.

Ale i on, i pozostali, nie pomstowali, że pracy pozbawił ich „niedobry Niemiec”. Rodziewicz powiedział wprost: miło by było ogłosić, że zwolnili nas Niemcy, ale tak powiedzieć nie można. Pozostali nie oponowali. Co zatem wydarzyło się w DP?

Na tę okoliczność odwołano się do krakowskiej tradycji historycznej. Po 13 grudnia 1981, kiedy na postawie dekretu o wprowadzeniu stanu wojennego zawieszone zostało wydawanie niemal wszystkich gazet, ukazywać zaczęła się w Krakowie dziwaczna odmiana lokalnego dziennika, powstała w wyniku połączenia trzech samodzielnych wcześniej tytułów: Gazety Krakowskiej, Dziennika Polskiego i Echa Krakowa. Prześmiewcy ukuli natychmiast skrótową nazwę dla nowego organu, stanowiącą zlepek fragmentów trzech tytułów: „Ga” „Dzie” „Echo”, czyli po prostu Gadzie Echo. Zdaniem Barana było to świadome nawiązanie do tzw. prasy gadzinowej wydawanej w Polsce przez Niemców podczas okupacji.

Dostrzec można dwa podobieństwa z sytuacją dzisiejszą. Otóż niemieckie wydawnictwo Polskapresse jest już od dobrych paru lat właścicielem Gazety Krakowskiej (która po drodze wchłonęła Echo Krakowa), a od lipca 2011 również właścicielem Dziennika Polskiego. Trzyma więc w ręku dwa regionalne dzienniki, które już wkrótce mogą zlać się w jeden.

Oznacza to zmonopolizowanie lokalnego rynku pracy codziennej. I przeciw temu głównie wypowiadali się zwolnieni redaktorzy. Zwłaszcza, że jest to zjawisko ogólnopolskie. Po pierwsze, polskie gazety regionalne stały się w ostatnich 20 latach własnością dwóch wydawców zagranicznych, brytyjskiego Mecom-u i niemieckiego Polskapresse, a po drugie, stają się coraz bardziej do siebie podobne – Legutko mówi nawet o sytuacji, kiedy w Polsce wychodzić będą dwa dzienniki w 18 mutacjach regionalnych.

Ale, co ciekawe, nie ma on pretensji do kapitalisty, który serwuje czytelnikowi informacyjną papkę, przyrządzoną jak najmniejszym kosztem, lecz do polityków, którzy zupełnie beztrosko oddali gazety lokalne wydawcom zagranicznym, bez ustanowienia zakazu monopolizowania rynku czytelniczego przez kroczące wykupywanie tytułów konkurencyjnych. Stąd jego wezwanie do walki o media publiczne, do których każdy obywatel ma prawo, a państwo ma obowiązek ich wspomagania.

Gorzka prawda jest jednak taka, iż media publiczne utrzymywane być powinny w największym stopniu przez ich odbiorców. Dotyczy to zwłaszcza gazet. Okazuje się, że przez ostanie dwa dziesięciolecia dramatycznie spada ich czytelnictwo. Magazynowe wydanie piątkowe Dziennika Polskiego osiągało pod koniec lat 90. blisko 600 tysięcy nakładu. Dzisiaj jest to zaledwie ok. 90 tys. Ludzie nie chcą płacić za gazetę, czyli za informację, bo coraz powszechniej dostają ją za bezcen albo wręcz za darmo. Jej jakość jest jednak coraz gorsza, a tzw. homogenizacja treści połączona z totalnym ujednoliceniem ideologicznym staje się nie do zniesienia. „Nikt nie wytrzyma – powiedział Legutko – jednobrzmiącego chóru gazet regionalnych i TVN”.

Stąd też jego – moim zdaniem – naiwna wiara, iż prowadzić to może do odrodzenia się zdrowego rynku czytelniczego gazet papierowych, czego dowodem ma być sukces tygodnika Uważam Rze. „To pismo jest czytane – mówił Legutko – a nie tylko przeglądane, jak pozostałe tytuły. Odniosło też wielki sukces finansowy”. Jednak sam Legutko dostrzega pewne podobieństwo między sytuacją swoją i Pawła Lisickiego, który jeszcze jest naczelnym URze, ale po zmianie właściciela Rzeczpospolitej, przestał być już jej naczelnym. Dowodzi to, że całkiem widzialna ręka rynku, czyli ręka właściciela tytułu, koryguje rynek medialny bynajmniej nie w kierunku upragnionym przez Legutkę.

Co nas zatem czeka? Z dyskusji wynika, że chyba dalsza monopolizacja rynku medialnego i dalsza homogenizacja treści fałszujących rzeczywistość. To w głównym nurcie. A na jego obrzeżach małe, niszowe portale internetowe i resztki gazet papierowych, swoiste – jak to określił Legutko – „łódeczki” zrobione za małe pieniądze, w których ku prawdzie pożeglują redaktorzy traktujący dziennikarstwo jak zawód zaufania publicznego. Bo zasadniczym problemem dla właścicieli mediów w Polsce na najbliższe lata nie jest dostarczanie masowemu odbiorcy wartościowej informacji, lecz zapełnianie kanału przekazu po jak najniższych kosztach.

Władysław Tyrański

 


drewniane okna pasywne i energooszczędne

panele elewacyjne

13 grudnia, stan wojenny w małopolsce i świętokrzyskim