Avunculus Alicji Żebrowskiej |
Pokolenie 80 zmarniało z własnej woli 13 grudnia w co najmniej kilku miejscach w Polsce pokazywano film Alicji Żebrowskiej „Avunculus”. To artystyczna wypowiedź o zastrzeleniu przez ZOMO w grudniu 1981 roku 9 górników z kopalni „Wujek”. Oprócz paradokumentalnego początku film obrazuje przejście od życia do śmierci według mitologii azteckiej, ale też greckiej i hinduskiej. Bohaterowie – dziewięciu mężczyzn w górniczych drelichach zjeżdżających na wieczną szychtę – opuszczają pojedynczo windę na kolejnych dziewięciu poziomach odpowiadających dziewięciu magicznym sferom azteckiego rytuału przechodzenia od życia do śmierci. Dzieło recenzował gość krakowskiego
Klubu Wtorkowego (wtorek 13 grudnia 2011) Tadeusz Boruta, malarz i teoretyk
sztuki. Miała to być rozmowa z Żebrowską o polskiej kulturze niezależnej lat
80., ale ta na projekcję nie przybyła z powodu choroby. Ów homocentryzm zbliżył nieprawomyślnych artystów do „prostego ludu”. W latach 80. organizowano setki niezależnych od władzy wystaw, mimo państwowej cenzury i innych służb zwalczających niesłuszne idee. Polskim wynalazkiem były „wystawy kieszonkowe” – kopiowano obrazy, znacznie jej pomniejszając, a następnie objeżdżały one kraj w jednej walizce. Również polskim wynalazkiem były wielkie wystawy po kościołach i muzeach diecezjalnych. Tam – opowiadał Boruta – udostępniano artystom przestrzeń, którą zawłaszczyły cenzurowane muzea reżimowe. Dochodziło przy tym czasami do gorszących scen, gdy oburzeni parafianie niszczyli „bezwstydne” obrazy wiszące w kościelnej nawie, albo zamknąć trzeba było z tego powodu całą wystawę. Niemniej jednak w kościele św. Krzyża we Wrocławiu zaistnieć mogła w 1984 roku wystawa złożona z ok. 400 obrazów autorstwa ponad stu artystów. Podobne wystawy urządzano u krakowskich dominikanów i w kościele mistrzejowickim poa auspicjami księdza Jancarza. Po 1989 roku nastąpił zaskakujący zwrot. Artyści, również i ci wystawiający po kościołach, uznali ostatni okres PRL-u za czas marny, wstydliwy. Ilustrowała to wystawa w warszawskiej Zachęcie w 1990 roku „I cóż po artyście w czasach marnych”. Boruta opowiadał, jak w roku 1992 Marek Rostworowski, ówczesny minister kultury w rządzie Jana Olszewskiego, tłumaczył mu, że nie leży w polskim interesie pokazywanie na Zachodzie sztuki z czasów stanu wojennego. Czołowe środowiska artystyczne uznały ją wówczas za objaw naszego zacofania. Dlatego minister nie objął swym patronatem sporej wystawy gotowej już do wysłania za granicę. I wystawa pozostała na zawsze w kraju. A potem zaległo długie milczenie. Praktycznie do grudnia 2010, kiedy w krakowskim Muzeum Narodowym urządzono wystawę „Pokolenie 80”. W kliklusetstronicowym albumie-katalogu znalazło się mnóstwo reprodukcji obrazów, plakatów i zdjęć, które wkomponowali w ikonosferę schyłkowego PRL-u twórcy nieprawomyślni. Dziś to już zamierzchła historia, a opowiadanie o tamtych wypadkach traktowane bywa jak kombatanckie ględzenie. A to, jak powszechnie wiadomo w dobie dzisiejszej mediokracji, oznacza cios śmiertelny. Zastrzegał się też Boruta, że kombatanctwa uprawiać nie będzie. Pozostała mu więc refleksja współczesna. Generalnie dla nas smutna. Bo, jak mówił, sztuka współczesna wywodzi się ze sztuki awangardowej, a tę zdominowała ideologia lewicowa. Wlewa się więc do nas z Zachodu szeroką falą tzw. sztuka krytyczna, rozumiana przez jej twórców jako arena walki człowieka z wszelkimi opresjami, jak państwo, Kościół, tradycja. Podążający tą drogą nasi artyści tracą z oczu wszystkie inne sprawy. Powodzeniem artystycznym cieszy się niezmiennie „ponadnarodowy” Holocaust. A jeśli podjęty został temat śmierci polskich górników, to w konwencji dla nas dziwacznej, bo podporządkowanej kosmopolitycznemu wzorcowi. Ale czy totalne odrealnienie, rodzaj zaczadzenia, nie dotyka obecnie polskiej mentalności? Może więc sztuka, mimo wszelkich jej współczesnych wynaturzeń, uparcie podąża za życiem. Władysław Tyrański
|